piątek, 25 maja 2012

Dzisiaj porcja małych czarTcich złośliwości

Galopada, galopada, galopada z kontrolą z Unii Europejskiej w tle (to w pracy). Wpadam tutaj jak po ogień i wypadam, ale wpadam. Za dwa tygodnie będzie luźniej. Uff, byle dotrwać.
A w międzyczasie do głowy przychodzą złośliwości.
Mijający tydzień dał mi dwie ważne informacje dotyczące imion.
Pierwsza z nich jest taka, że poznałem imię szatana. Od wieków różne sekty poszukiwały tego imienia, ale wówczas nie było telewizji. Ja poznałem je podczas transmisji sportowej. Szatan ma na imię ............. Miroslav i jest hokeistą drużyny Słowacji !! Niestety nawet Miroslav Satan nie pomógł Słowakom w zdobyciu mistrzostwa świata w hokeju na lodzie. W finale ze Słowakami wygrali przedstawiciele innego (pewnie silniejszego) imperium zła, Rosjanie.
Nurtuje mnie jedno pytanie. Czy człowiek z takim nazwiskiem mógł by zostać księdzem? Ksiądz szatan?
*****
Drugie imię które poznałem w tym tygodniu jest autentyczne, chociaż ja takiego nie znałem. Pasuje ono jak ulał do naszego kochanego Pana Prezesa. Przepraszam, Pana Prawdziwego Prezesa Prawdziwej Partii Prawdziwych Polaków. Imię to, to Jarogniew. Wydaje się jakby dla niego stworzone.
*****
Słuszne oburzenie budzi też fakt, że w loży Prezydenckiej na Stadionie Narodowym będzię sie panoszył jakiś rosyjski oligarha. Przecież stać nas chyba na to, by zafundować prezydentowi bilet na mecz za 5 milionów złotych. Bo tyle kosztuje wynajęcie tej loży. A swoją drogą, ciekawe czy podczas podróży zagranicznych prezydent sypia tylko w apartamentach prezydenckich. A co jeżeli hotel ma tylko apartament cesarski lub królewski? Wówczas chyba rezygnuje z takiego noclegu bo przecież ani cesarzem ani królem nie jest.

*****
I jeszcze jedno bardzo ważne pytanie. Dla czego Polska Telewizja transmituje nie Polskie mecze ? Przecież to Polska telewizja i powinna transmitować tylko mecze Polaków. Inni niech sobie transmitują sami (szczególnie Rosjanie).
*****
Uważam że taka troska o to że nie będzie autostrad i dróg podczas Euro jest bardzo przesadzona, a nawet szkodliwa dla zdrowia. Przecież ruch to zdrowie, a jazda samochodem nie. A więc zapewnimy kibicom jakże potrzebny trening fizyczny (gdy sobie pochodzą na mecze a nie pojeżdżą), który pozwoli im przetrwać trudy turnieju.
*****

Zdjęcie tygodnia. 


 W ciemności dobry jest promyk światła. Jeszcze lepsze są dwa.


*****
Muzyczne przesłuchania.
Muzyczny tydzień zacząłem bardzo dla siebie przyjemnie. Jak dla innych? Nie wiem bo muzyki słucham raczej sam, a to ze względu na to że otoczenie nie zawsze jest w stanie ją znieść. Pierwszy błysk lasera wydobył muzykę z płyty A Perfect Circle "aMOTION". Wydana w 2004 roku zawiera mixy ich muzyki, wykonane przez innych, oraz dysk DVD z teledyskami. Trochę dziwne, ale charakter muzyki został zachowany. Jest to ostatnia jak dotychczas ich płyta. A kto za nią stoi i dlaczego ich lubię? Bo głosem jest wokalista TOOL'a , Maynard James Keenan.
Dla czego muzyki słucham przeważnie sam? A kto wytrzyma taka muzykę? Pere Ubu "Dub Housing" z 1978 roku. Alternatywny punk, dla niewprawionych trudny do strawienia (ech ten wokal). Dla mnie miód na uszy.
A potem była podróż samochodem na działkę, więc i muzyka musiała być odpowiednio dobrana. Sting "... all this time" z 2001 roku z nagraniami koncertowymi. Zniosłem ;o))
A ta płyta w podróży sprawdziła się bardzo dobrze, wszyscy słuchali i tupali, a niektórzy (bardziej zaawansowani) nawet śpiewali. Ale jak spotkają się tacy dwaj mistrzowie, to płyta nie może być zła. B.B. King + Eric Clapton "Roding With The King" z 2000 roku.
A potem dla zepsucia nastroju, ostatnia chyba komercyjna, nie bluesowa płyta Claptona "Pilgrim"  z 1998 roku. Nie lubię, zepsuła mi nastrój, bo Clapton nie bluesowy, to nie jest dobry Clapton, w porównaniu z bluesowym ;o))
Wysłuchanie następnej płyty zawsze jest dla dla mnie świętem. Starego Grechutę zawsze ceniłem i cenić będę. Dwie płyty w jednej, czyli "Droga za widnokres" I "Korowód" na jednym krążku.
Następną kapelę też bardzo lubię, między innymi za nazwę. Pinneaple Thief, ładna nazwa prawda? A muzyka trochę podobna do Muse, może nie aż tak emocjonalna, ale bardzo dobra progresja. Przepraszam, doczytałem że jest to neoprogresja i indie. Przyznaję się bez bicia że już gubię się w tej nowej nomenklaturze muzycznej. Ale jak zwał, tak zwał, a trzecia ich płyta "Variations On A Dream" jest na prawdę niezła.
Pineapple Thief - Part Zero
Pineapple Thief - Yhe Bitter Pill
I zdarzyła mi się znów nowość w odtwarzaczu. Nowa płyta Jacka White, tym razem wydana pod własnym nazwiskiem. Jest w jego stylu, bo Jack ma już chyba swój styl, trochę spokojniejsza, ale są tez mocniejsze fragmenty. Ja słuchałem bez rozczarowania.
Jack White - Sixteen Saltines
Jack White - Missing pieces
Na koniec zaś tygodnia, moja mała przyjemność której nie mogłem się oprzeć. Specjalna edycja "Electric Warior" T.Rex. Płyta z 1971 roku, płyta wydana gdy glam rock święcił triumfy. Do dziś mam słabość do Marca Bolana. Ten człowiek był jednym z animatorów sceny punkowej. Pochodzenie trochę podejrzane, bo ojciec był pół Polakiem, pół Rosjaninem i jakby tego jeszcze było mało żydem . Niezły gitarzysta. W tekstach trudno doszukiwać się głębszego sensu (może pisał na haju?), ale do zwariowanej muzyki pasowały. Ja ciągle go słucham z jednakowymi emocjami od ponad 40-stu lat.
T.Rex - Get It On
T.Rex - Planet Queen
T.Rex - Life's a Gas

czwartek, 17 maja 2012

Witam starych i nowych, gości blogowych, w nowym miejscu.

Witam już przeniesiony. Trochę popracuję i będzie jak tam gdzie byłem (ale kiedy ..... nie wiem.... czas to milczenie które nie jest złotem, bo nie srebro nie złoto, panie sierżancie .... przepraszam to nerwy). Ta wiosna jakoś nie daje wytchnienia i goni i goni i .... albo to ja jestem coraz wolniejszy. Właściwa odpowiedź nasuwa się sama każdemu z Was, tylko nie mnie.
Przepraszam za brak sensownego wpisu, ale już pisałem o tej wiośnie i czasie ?
A jeszcze walka z nowym środowiskiem blogowym, jakoś pochłania cały czas wolny a efektów nie widać. Synów zaś nie chcę prosić by nie narazić się na śmieszność. Sam się wezmę, ale to potrwa. Sterta książek do przeczytania rośnie, płyt maleje, ale da się temu zaradzić ;o)) Zacząłem czytać biografię Keitha Richardsa i mam niezły ubaw. Literatem to on nie jest, ale życie miał (i cały czas ma) wyjątkowo bujne i ekscytujące (wszystkich wokół). I pisze dość zabawnie. Cud że jeszcze żyje.
Zdjęcia dziś nie będzie, ale za tydzień naprawię ten brak, bo jest zrobione (tylko nie wywołane) !!!
Zapraszam do słuchania muzyczki, bo dziś wyjątkowo dużo ciekawych nowości. Oczywiście że ciekawych dla mnie i Andrzeja od którego (tym razem) pożyczyłem większość słuchanych płyt.
Ach .......... (no przecież nie powiem o kur... bo nie wypada), zapomniałem napisać nowym gościom, że posty publikuję raz w tygodniu (zazwyczaj w piątek), bo częściej mi się nie chce i próżno szukać w nich głębszego sensu. Ale płytki sens czasem jest ;o))
*****
 Przesłuchania tygodniowe.
Dzisiaj trochę nowości i nie tylko. Jak zwykle od sasa do lasa czarT muzycznie sobie hasa. Czyli soul, jazz, rock i bóg wie co jeszcze. A wszystko pożyczone od prawego Andrzeja ;o))
Na pierwszy promień poszedł świetny gitarzysta i niezły wokalista, członek zespołów The Allman Brothers Band i Gov't Mule (które to zespoły BARDZO lubię), Warren Haynes. Solowa płyta koncertowa sygnowana nazwą Warren Haynes Band "Live At The Moody Theater" z tego roku. Nie za bardzo lubię jego solowe płyty, bo odchodzi na nich od rocka i bluesa w kierunku muzyki soul (dęciaki i te sprawy), ale ten koncert mnie wciągnął. Wykonawstwo na takim poziomie trzeba docenić. I jak zwykle świetna gitara i wokal, o czym już wspominałem. Pokołyszcie się trochę, lub poskaczcie sobie.

Warren Haynes Band - Rivers Gonna Rise (Live at the Moody Theater)
Warren Haynes Band - Tear Me Down (Live at the Moody Theater)
Im dalej w gąszcz kompaktów, tym będzie ciekawiej.
Robert Wyatt to bardzo ciekawa postać. I pionier i weteran progresywnego rocka, autor tekstów, wokalista. Jego muzyka ociera się jazz, a takie fuzje bardzo lubię. Najsłynniejszą kapelą w której był jest chyba Soft Machine. Od 1972 roku sparaliżowany od pasa w dół, gdy na jednej z imprez wypadł z okna. Gdy po wypadku nie mógł już być perkusistą, został wokalistą, klawiszowcem, trębaczem i bębnił samymi rękoma na instrumentach perkusyjnych. W odtwarzaczu wydźwięczały się dwie płyty. Druga solowa z 1974 roku "Rock Bottom" (poświęcony żonie Alfredzie) i "Comicopera" z 2007 roku. Ta późniejsza podoba mi się dużo bardziej, ale obie warte uwagi i uważnego ucha.
Z "Rock Bottom":
Robert Wyatt - Sea Song
Robert Wyatt - Alifib
A na "Comicopera" są takie cuda:
Robert Wyatt - La Cancion De Julieta
To mnie zachwyciło:
Robert Wyatt - Hasta Siempre Comandante
A to obezwładniło:
Robert Wyatt - Out of the Blue
A potem już czysty polski jazz. No może trochę awangardowy w wykonaniu bydgoskiego Sing Sing Penelope z tegorocznej płyty "This Is The Music". Ale na prawdę ciekawy i wciągający (mnie a nie Renatkę). Z tym że trzeba chyba słuchać w samotności, bo obecność profanów przeszkadza w percepcji.
Ponieważ taką muzę trudno znaleźć w necie, tym bardziej z tak świeżej płyty, to coś z koncertów z 2011 roku (czyli to co znalazłem):
Sing Sing Penelope in Gdansk 03.2011 Part 1
Ta płyta i ten zespół to jeszcze zupełna świeżynka na polskiej scenie. Debiutancki krążek kapeli Niechęć, o jakże miłym tytule "Śmierć w miękkim futerku". Jazzowy skład grający rockowo, psychodelicznie i .... jazzowo. Mnie bardzo przypadł do gustu, czyli wpadł w ucho i jakiś czas już tam siedzi. Zdjęcie z okładki śni mi się po nocach ;o))
Niechęć - Taksówkarz
Niechęć - Prozak
Kolejną była druga płyta Szwedów z My Brother The Wind. Płyta z 2011 roku "I Wash My Soul In The Stream Of Infinity". Psychodelia całą gębą i tak nawiązująca do lat 70-tych, że nie mogła by być chyba nagrana w Anglii dzisiaj, bo bardzo niemodna. Nie jest to z pewnością indie rock. Ale może wraca taka moda, ja bym się cieszył.
My Brother The Wind - Under Crimson Skies
A tak sie płyta zaczyna:
My Brother The Wind - Fire!! Fire!!
Jeszcze jedna odkurzona progresja. Amerykańska (z Kalifornii!!!) formacja Djam Karet, grająca bez wokalisty. Czyli muzyka instrumentalna. Płyta trochę trąci myszką, bo nagrana była w 1989 roku i powtórnie wydana w 2000. Chwilami miałem wrażenie że słyszę bardzo wczesne Kombi (żart), gdy grali jeszcze muzykę a nie pierdoły. W sumie bez rewelacji, ale też bez żenady. Tytuł płyty "Reflrections From The Firepool". Chwilami jest na prawdę ciekawie:
Djam Karet - All Doors Look Alike
Djam Karet - The Sky Opens Twice
A to już płyta bardzo jazzowa i bardzo ładna i bardzo mnie relaksująca. Skandynawski jazz daje gwarancję dobrej muzyki, wytwórnia ECM także. Pianista Tord Gustavsen i jego Quartet z płyty "The Well" z 2012 roku.
Tord Gustavsen Quartet - The Well
Prawda że można przy tym odpocząć ?
Na koniec zaś trochę wspomnień z płyty dodatku do Gazety Wyborczej. Zobaczyłem ją w swoim zaprzyjaźnionym sklepie na półce, obejrzałem i wyszedłem Przy samochodzie coś mnie tknęło, za siedem złotych taka płyta ? No przecież warto dla samych wspomnień (ale chyba raczej moich rodziców ;o))) Wróciłem i kupiłem i miałem i mam i będę miał duża frajdę (uśmiech od ucha do ucha) słuchając. A cóż to za płyta ? Płyta Karin Stanek. Młodsi nie wiedzą o kogo chodzi ? To posłuchajcie i bawcie się razem ze mną ;o))

piątek, 11 maja 2012

O co tu chodzi ??

Na razie próbuję dojść o co tu chodzi, a że czasu mało to i dochodzenie trochę potrwa. Nie bez znaczenia jest też moje wrodzone lenistwo. Gdyby nie zmuszał mnie do tego Onet (swymi kłopotami technicznymi czyniącymi publikowanie tam postów i komentarzy niemal niemożliwym), nie szukał bym nowego miejsca. Moje (na razie jeszcze) miejsce jest po tym adresem :
Jeżeli spodoba mi się tu i to tu zostanę. na razie nie mogę się połapać w jak zamieścić zdjęcie tytułowe, jak stworzyć linkownię i.t.d. Ale może się uda, jeśli nie, będę szukał dalej. A oto próbka moich "wypocin" z tamtego bolga:

DIETA CUD
 Nie wszyscy chcą uwierzyć w to że chudnę tak szybko. W dwa tygodnie prawie 6 kilogramów. Tak dobre rezultaty warte są opatentowania i grubych pieniędzy. Ale ja mogę się z wami podzielić tym za darmo. Proszę więc czerpcie garściami z mej krynicy wiedzy. Uprzedzam tylko lojalnie że to dieta dla prawdziwych hardcorowców. Jeśli macie silną silną wolę, w odróżnieniu od słabej silnej woli, to możecie spróbować. Jeśli nie straszne Wam życie na ciągłym ssaniu i głodowe zawroty głowy i omamy i woda pita wiadrami, to zapraszam ;o))
Dieta czarTa
Szczególnym masochistom zalecam rozpoczęcie odchudzania od dnia postu. Oczyścicie organizm i mózg przed niezapomnianymi doznaniami. Najlepiej robić to w niedzielę, psując rodzinie przyjemność wspólnego śniadania i obiadu. Patrzą na ciebie z podziwem, lub litością, to już zależy od rodziny. Wodę, wzorem zwierząt, pić można. Minimum 2 litry, oczywiście bez gazu.
Wieczorem wchodzimy na wagę. Nic się nie zmieniło ? Bez przesady, waga na pewno nie wzrosła.
Następny dzień zaczynamy od ważenia. Tu już coś musiało się zmienić. A im więcej wstawaliście w nocy by wydalić wypitą wodę, tym mniej ważycie. To tak na dobry początek. Głodówka poprzedzająca ma tę zaletę że teraz zjecie już wszystko, bez wybrzydzania. Byle COŚ zjeść. A na śniadanko płatki z mlekiem. I nie że jak ptaszek, można zjeść CAŁY talerz. Oczywiście to co jest w talerzu, a nie sam talerz. Płatki takie z "gwarancją" płaskiego brzucha. Raczej bez owoców, bo przeważnie są kandyzowane. A nie po to te wszystkie wyrzeczenia, by jeść ukryty cukier. Mleko pełne, 3,2 %, będzie więcej energii, a przynajmniej tak mi się wydaje. Po takim śniadaniu jest pewne, że po dwóch godzinach zacznie was znowu ssać w żołądku. Ale od czego jest woda !! Kubek, lub dwa, na zalanie go. Drugie śniadanie równie wymyślne. Kubeczek jogurtu naturalnego z ...... płatkami. Można użyć przecież innych płatków, by zmienić smak. Ale żadne tam z miodem, czekoladą czy coś. Kukurydziane, to jest to. Lub otręby, równie dobre i smaczne jak cholera. Po czymś takim jesteście głodni i wkurzeni ? No cóż, znów niezastąpiona woda.
Główne danie dnia to obiad. Tu w zasadzie nie zmieniamy przyzwyczajeń. Chodzi o to słówko w zasadzie (a w zasadzie o dwa słowa). Ale przecież nie będziemy się spierać o nomenklaturę. Mała zmiana jest taka, że zmniejszamy porcję mięsa (jeżeli ktoś je mięso) o 25-50% a porcję ziemniaków o 75%. Ziemniaki dobrze było by zastąpić ryżem. Ilość warzyw (spożywanych zwyczajowo pod postacią surówki) zwiększamy co najmniej dwukrotnie. Jak myślicie co jest wspaniałym dopełnieniem takiej uczty? Oczywiście woda. Ale po posiłku a nie w trakcie.
Tak najedzeni dotrwamy jakoś do podwieczorku. A tu aż trzy dania. Sok, jabłko i jakiś płynny jogurt. Ja piję Actimel (tantiemy za reklamę wysłać proszę na moje konto).
Kolacja to już herbaciano-ziołowe szaleństwo. Kubek wywaru na trawienie, kubek wywaru na spalanie i potrójna dawka melisy (wywar z trzech torebek). Nie dość że napoi to jeszcze uspokoi nerwy związane z ciągłym ssaniem w żołądku. No bo kto zaśnie wk....urzony.
Czasem, gdy waga w ciągu dnia spadnie ponad 1 kilogram (na prawdę zdarzyły się takie dni, ale dla odmiany może też wzrosnąć), można pozwolić sobie na luksus prawdziwej kolacji. Polecam galaretę z drobiu z ogóreczkiem, ale małą porcyjkę , a nie kilogram.
Dla rozładowania stresu zalecam również jeżdżenie na rowerze i wyżywanie się na dzieciach, które jak na złość jedzą bez opamiętania. Robiąc sobie kanapki w piekarniku i podobne frykasy, wypełniające cały dom wstrętnym zapachem pysznego, ale jakże tuczącego jedzenia. Poczekajcie ! Na razie spalacie wszystko co zjecie, ale do czasu. To minie i wy też kiedyś będziecie się odchudzać !!!
I jeszcze wieczorna porcja stresu związana z ważeniem .... wzrosło ? Nie !! Raczej ile zmalało ;o))
P.S.
Gdy wskutek odchudzania, mimo melisy, poszczają nerwy. Ja po cichu podjadam ptasie mleczko, a potem ćwiczę na wiosełkach, lub zażywam innych form aktywności fizycznej.
Mój wynik na dziś rano (po dwóch tygodniach),  5,8 kilograma mniej.